Był 1972 rok, kiedy to po udanym i nieudanym szturmie na Pałac Literatury, brałem się za coś, co mnie obciąża do dzisiaj; znów jako nieudane udane szturmowanie bieli kartek papieru, dziś także wirtualnej bieli rzekomych kartek. Tak się zaczynał "Złodziej czapek" - jak to określił ś.p. Henryk Bereza:" powieścio opowieść szkatułkowa". Sam nie za bardzo w tym sensie rozumiałem swoje, literackie pisanie. Wtedy jednak jak jakiś narwaniec przez kolejne dwa lata a więc dwadzieścia cztery miesiące skrobałem zielonym chińskim piórem te swoje oglądy, mniemania, domniemania, intuicje wizji, i u mnie od urodzenia naturalnego wizjonerstwa. Maszynę do pisania też sobie załatwiłem po przyjaciołach. Rozklekotaną z poniemiecką czcionką. Co i raz trzeba było kasować umlałty i dorysowywać do maszynopisu drobne szczegóły, takie jak poprzeczka w literze "Ł"czy ogonki "ą, ę".
Właśnie kończy się czterdziesty trzeci rok tej mojej życiowej awantury ( czytaj: przygody). Całości pierwotnej wersji już od dawna nie posiadam i nie wiem gdzie mógłbym znaleźć.
Mam około trzydziestu kartek ( było ponad dwieście ) wersji z początków lat osiemdziesiątych. Doprowadzam je do elegancji tych wsółczesnych rozumień polskiej prozy.
W tamtych czasach nie należałem do "pzpr" a w ostatnich czasach nie pisałem harlekinów, może właśnie dlatego mając zapał i najlepszą szansę nie spotkało mnie w tej mierze znaczące powodzenie wydawnicze. Jest tylko przykład "po niewczasie".
- Emmanuelu! - Krzyknęła piskliwie i zapewne histeryzując struną głosową jakby struną skrzypiec wirtuoza.
Z mocnych i pięknie rysujących sie palców dłoni wypuściła
błysk iglicy wbitej w pasmo szala z karpackiej wełny.
Robótka ciągnięta naturalnym ciążeniem, i pochyłością spódnicy
sfałdowanej na kolanach, poleciała w dół; spadając ku podłodze, wpierw przewróciła koszyk.
Z wnętrza koszyka niby z armatniej lufy wytoczyła się pomarańczowa, wielka kula wełny. Przetoczyła się w szparę pod kaloryferem,pod okno. Z podokiennego mroku świeciła doskonałym kolorem.
Doskonałość efektu jaskrawości i sytości czyli pełni koloru,
musiałaby przyznać nawet Ona, pomimo całkowitego oszołomienia
wydarzeniami skwitowanymi okrzykiem. Naprzeciw oczu, bardziej
zdumionych niźli przerażonych drgało skrzydło połowy okna, lekkim wychyleniem rozwartego; czy tam niestarannie przymkniętego.
Za oknem błękitniała w bieli śniegu zimowa noc.
Również stamtąd, spod muru ściany, gdzie okno widniało,
dolatywały pomrukiwania, krótkie ryknięcia a także dziwaczne,
ciężkie potupywania.
Dźwięki umilkły. Okno do pomieszczenia, gdzie siedziała w fotelu nad robótką wypuszczoną z rąk, wpuszczało teraz mroźny wiew spokojnej, bo zaśnieżonej nocy pobliża.
Z gołego parapetu przeniosła spojrzeniem swoje skupienie
ku szparze, skąd świeciła kula. Oglądała okolice kuli. Świadczyło to pewnie o stanie zdrowia Jej oczu. Po nitce jaskrawie wijącej się na zadbanej podłodze, wróciła do widoku swoich nóg wsuniętych stopami w schludne, wzorzyste pantofelki. Zdecydowanym aczkolwiek powolnym poruszeniem prawej nogi odsunęła przewrócony koszyk. Wstała z fotela. Podeszła bliżej i rozchyliła okno, uważnie wyjrzała na zewnątrz.
- 2.-
Zaraz zobaczyła to, czego się mogła tam spodziewać,
że teraz będąc Jego krewną czyli Rodziną Ciała, zarabiała
na utrzymanie i mozół życia jako dentystka, i tyle tej Wiedeńskiej Arystokratycznej Koronki było w samym nazwisku Param. A On przecież jakby jakimś stworzeniem, żywym demonem był o tych przebudzonych klasztorach doktryn uczniów.
W drewnianych klasach jakby przed Tą Wojną Obronną Słowa Jasnego -bez obrazy. Literatura klejnot stanu, i teraz już literatura mantry Szen, i Ta Jego Cíotka, starsza
siostra ojca Wielkiego; Ciotka Harydasa. Cywilizacyjny
melanż rodzin mowy; chiński perykles joni czyli omkara. I My.
Życie towarzyskie miasta, Jego Przyjaciele; wszyscy jako
imprezy oświatowe, nieharytatywne; naukowe już w nosie, tak
wysoko w stojącym pod warunkiem zrealizowania słowa "Paralihisana".
Tak w języku martwym sanskryt żebrze czyli zbiera żer sępim
sposobem jak jaki Kta, o coś z wypracowania esencji, co On ma,
bo uważał na lekcji, a Ona - nie ma, bo się przejmowała koronkami.
Zresztą wtedy, czyli w nawiązaniu już Ja, ...Ja Luz, tęczowy
z zorzy polarnej, z brzasku wiedzy północnej krainie. Bez rodzinnej kłótni przez Jego powszechnie docenione UWIELBIENIE
dla Babci, czyli Jej Matki; ani to po niemiecku ani to po rosyjsku. Tylko poprawnie w prawdzie zobaczenia koronczarkowym szczegółem. Dzięki znajomościom í stosunkom towarzyskim. Jeszcze w spadku po Jego Ojcu. Poprzez śniegi Istebnej, W biegu Wisełki. Jako podziękowanie, że miała brata, i że to są trzy ważne rodziny.
Tak sie śpieszyła. To dla Niego nie znaczyło wcale, żeby Ją
mogło coś poganiać, coś tak bezprzykładnie bezwzględnego jak
obowiązek, czyli poczucie prawdziwego. Czyli Najbardziej
Godna Zaufania Rodzicielska Para. Przyjemność i poszczególne
przyjemności, i błogosławieństwa udanego.
W Jej świecie coś takiego nie istnieje, z przyczyny naukowego
prawa woli, ponieważ nie me przyczyny - nie inaczej wypowiedziane.
- 3 -
O odejściu Marty opowiedziała z antypatią, jakby nie
mogła oddzielić, i trwogi i żalu, nawet do siebie już samej, że istnieje koniec przyjemności namacalnej obecności. I że to tylko ten, ostatecznie jedyny raz. Tak się śpieszyła.
Pokazywała schody, i tam na zakręcie, gdzie Marta upadła, opowiadała szczegół po szczególe, wywabiając to
z przejrzystości smugi światła słonecznego przy oknie; szczegół po szczególe, krok po kroku
zamyślonego schodzenia z piętra na parter, obok szeregu rzemieślniczo dobudowywanych półek pod doniczki z paprotkami i strzeliście sterczacymi liśćmi Juki. Niepowstrzymana potrzeba opowiadania o czymś nowym i przez to niewygodnym lub wręcz złym, co należało szczególnie napiętnować właśnie słowem, tym najskuteczniejszym sposobem, bo to tylko Ono jako demonstrująca pretensje ostatecznego znaczenia, nie podlega działaniu ludzkiej woli.
Szczegół po szczególe opowiadała codzienne,porankowe skrzypienie schodów; właśnie pod tym okienkiem, uzbrojonym do swojej funkcji znaczenia koronkową firaneczką upiętą różową kokardą. Dyskretną zasłonką z stonowanego aksamitu.
Pewnie także tego ranka, jak zwykle, machinalnie odchyliła tę
kurtynkę na półpiętrze; tak naprawdę zajęta zaspaną wewnętrzną
rozmowa o znaczeniu bólu kości w torebkach stawowych, zreumatyzowanych przedwojenną willą, zaabsorbowana pogaduszkami o cíężarze mięśni klatki piersiowej, i ramion, i łokci nadwyrężonych kilkudziesięcioletnią praktyką wyrywanía zębów chłopów z okolicznych wiosek. Żyły obie z Marta w czasach, kiedy chłop z roli, do gabinetu dentysty przybywał w ostatecznej potrzebie nieuniknionego usunięcia zgniłego korzenia po zębie.
Sceptycznie wgłębiona w monotonię zrównoważonego tembr głosu spikera czytającego o godzinie siódmej poranne wiadomości pierwszego programu polskiego radio na falach długich dla całego kraju. Może nawet już przemyśliwała gramatykę i żartobliwą składnię. (...)



Komentarze
Prześlij komentarz